Street art w wersji mikro? Coś dla prawdziwych miłośników poszukiwania sztuki ulicznej! Okazuje się, że w centrum Warszawy znajdziemy nie tylko szklane biurowce, które w ostatnich latach zdominowały krajobraz miasta. Kilka miesięcy temu zaczęły pojawiać się tam tajemnicze miniaturowe domki – wielkości pudełka zapałek.
Może przynajmniej dzięki nim tkanka miejska zachowa swoją różnorodność, a na twarzach przechodniów będzie częściej pojawiał się uśmiech. Bo gdy tylko trafimy na jeden z domków, od razu zapominamy o gonitwie myśli. Chcemy sprawdzić, czy tak czasem za rogiem nie kryje się kolejny.
O tym nietypowym projekcie rozmawiałem z jego autorem – Herbertem Raniszewskim.

Czy pamięta Pan, ile miniaturowych domków już powstało?
Nie jestem w stanie określić dokładnej liczby domków, ale – w przybliżeniu – powstało ich niespełna trzysta. Pierwszy stworzyłem rok temu, jednak zacząłem umieszczać je w przestrzeni publicznej dopiero we wrześniu. Pamiętam, że jedną z prac przykleiłem wtedy do latarni przy rondzie de Gaulle’a. Niestety zniknęła wraz z wymianą oświetlenia w okolicy.
Najwięcej domków widziałem w centrum Warszawy, głównie przy Kruczej i Marszałkowskiej, a czy można trafić na nie także w innych dzielnicach?
Nieliczne dotarły jedynie na Mokotów. Chciałem umieszczać je w różnych dzielnicach, jednak zauważyłem, że domki szybko znikają. Oczywiście zakładałem, że tak będzie – zresztą obserwacja tego procederu miała być ważną częścią projektu – jednak skala tego zjawiska mnie przerosła i trochę zniechęciła.
Trudno powiedzieć, które zniknęły, bo komuś się nie spodobały, a które – wręcz przeciwnie – spodobały się aż za bardzo. Niemal wszystkie domki przytwierdzone klejem dwuskładnikowym, który jest bardzo mocny, zostały usunięte. Nawet te zamocowane przy pomocy wkrętów i kleju często były wyrywane, choć pokonanie tego podwójnego zabezpieczenia musiało wymagać wielkiej determinacji.
Ale do skoncentrowania się na Śródmieściu przekonały mnie także sugestie ludzi z mojego otoczenia. Rozmieszczenie domków na mniejszej przestrzeni zachęca do poszukiwań. Człowiek, który trafił na jakiś domek, w krótkim czasie może odnaleźć kolejne.
Tym bardziej, że zadanie wcale nie jest takie łatwe. Dostrzeżenie ich w miejskim chaosie wymaga sprawnego oka i odrobiny szczęścia. A skąd pomysł na tego typu projekt?
Wszystko zaczęło się od opracowania jednego z warsztatów w ramach moich działań dla fundacji Szkatułka. Wymyśliłem, by dzieci tworzyły kolorowe domki z drewnianych klocków podczas zajęć poświęconych architekturze i urbanistyce, a następnie wykorzystały je do zbudowania pięknych makiet miasta.
Sam zrobiłem sporo przykładowych domków, które miały stanowić inspirację dla dzieci. Praca nad nimi tak mnie wciągnęła, że od dość prostych motywów inspirowanych elewacjami Hundertwassera przeszedłem do tworzenia projektów, które zaczęły nabierać coraz to bardziej różnorodne i skomplikowane formy.
Kolorowe domki krążyły w moich myślach także podczas snu. Któregoś dnia obudziłem się z gotowym pomysłem wyrażenia pewnych spostrzeżeń, emocji i przemyśleń właśnie za pomocą małych domków umieszczonych w miejskiej scenerii. Gdyby nie to, pewnie skończyłoby się na chwilowej fascynacji tą nietypową formą ekspresji artystycznej.

Z zawodu jest Pan malarzem i projektantem grafiki. Czy już wcześniej podejmował Pan działania w przestrzeni miejskiej, czy to pierwszy tego typu projekt?
Nigdy wcześniej nie tworzyłem w przestrzeni publicznej, a idea wychodzenia do niej z własnymi pracami nie była mi bliska. Wręcz przeciwnie, przez większość swojego życia raczej chowałem się ze swoją twórczością w norce – jak wielokrotnie powtarzała moja żona i przyjaciele.
Z pewnością kolorowe domki można zaklasyfikować jako street art – który może mieć różne oblicza i wcale nie musi kojarzyć się z wandalizmem. Jak widać, może być swojego rodzaju grą miejską, ćwiczeniem uważnego patrzenia.
Bliska jest mi sztuka, która wymaga przyjrzenia się, zatrzymania, zwrócenia uwagi na coś małego i niepozornego. Taka sztuka, która ma małe szanse przetrwania przy współczesnym tempie życia. Chciałem też, aby ludzie bawili się, odszukując domki i uśmiechali do siebie, gdy w miejskim zgiełku nieoczekiwanie dostrzegą moje miniaturowe prace.
Staram się, by ten swojego rodzaju street art, w którym debiutuję, nie miał nic wspólnego z wandalizmem. Umieszczam swoje domki tak, by niczego nie zniszczyć – często używam drewnianych konstrukcji chroniących świeżo posadzone rośliny, wkręcam domki w sęki obciętych gałęzi drzew, wyszukuję dziur w murach budynków.
A jak przechodnie reagują na kolorowe domki? Może już ktoś przyłapał Pana w akcji – podczas umieszczania ich na drzewach czy murkach – i w ciekawy sposób skomentował sam pomysł?
Znajomi i nieznajomi w mediach społecznościowych reagują bardzo pozytywnie. Dzielą się radością z odnalezienia kolejnych domków, innym razem opowiadają o doznaniach czysto estetycznych, a czasem – co mnie najbardziej cieszy – interpretują projekt i mówią o osobistych przemyśleniach.
Gdy przyklejałem pierwsze domki, obawiałem się reakcji przechodniów, negatywnych komentarzy czy chociażby tego, że będą się nieznośnie przyglądać. Jednak szybko poczułem, że jestem niewidzialny. Ludzie na ulicach Warszawy właściwie w ogóle nie zwracają uwagi na innych, nawet jeśli ktoś robi coś nieoczywistego. Może gdybym postawił w przestrzeni publicznej jakiś dwumetrowy domek, wzbudziłbym sensację.
Dotychczas na mieście tylko kilka osób zainteresowało się tym, co robię. Podeszły, porozmawiały. Jedna z nich podziękowała mi nawet za ozdabianie stolicy. Ciekawa sytuacja miała miejsce, gdy chciałem umieścić domek w dziurze altany śmietnikowej, zresztą rozpadającej się i chylącej ku rychłemu upadkowi. Powstrzymał mnie dozorca, dumny obrońca swego terenu. Nie pomogły tłumaczenia, że mój dwucentymetrowy domeczek raczej nie wpłynie negatywnie na estetykę tego okazałego przybytku.

Rozmowa z Herbertem Raniszewskim – malarzem, twórcą miniaturowych domków.